wtorek, 31 stycznia 2012

jak sen


Jaskinia w bieli. Bez ścian, bez skał, jak z mgły. Nic w niej, tylko ta biel. I ona, Laura, siedzi. Nie ma tu żadnych cieni, bo nie ma tu żadnych świateł; ani wejścia, ani wyjścia, ani nikogo, kto widzi. Jest Laura, od zawsze do teraz. Śni swoje życie. Ona dziewczynka. Ona kobieta. Siedzi.
Nic się nie porusza. Nie czuć upływu czasu. Bo nie płynie. Nie rozwiewa.

Dopiero ten dźwięk, jak szelest skrzydeł. Łopocą u szczytów płuc. Tam jest ciepły ciężar. Tam leżą czyjeś dłonie, ciężkie jak los. Nieruchome. To są dłonie mężczyzny, który nie był ojcem. Ale też był nim. Gdyby zabrać oparcie dla dłoni, on by upadł. Ten ciężar to cena za jego życie. To zbyt wiele.

Życie za życie, dawno, daleko stąd. Ale nie za górami i za lasami. Naprawdę.

Tamten świat umarł. Umarł mężczyzna. A ona wciąż siedzi i ratuje życie. Bo tak zapamiętała. Szczytami płuc, na wdechu, w bieli.
Zamiast żyć, śni. Śni, że ratuje. I przybywają z dalekich stron jeźdźcy na kruczoczarnych rumakach, a ona ratuje jeszcze jedno życie. Śniąc śnieżną biel. I będą przyjeżdżać, dopóki się nie obudzi.

Dopóki nie rozpali ognia gniewu i nie odrzuci dłoni ciężkich, ukochanych.
Dopóki nie odnajdzie mężczyzny, którym jest ona sama. Tak silnego, że może stać na własnych nogach. Mocnego jak skała. Jasnego jak wiatr. Pełnego jak Słońce.

6 komentarzy: