środa, 4 stycznia 2012
brzeg
Zamieszkuję bezdomną plażę na zachodnim krańcu wyspy.
To morze jest prawdziwe. Wlewa się do ust w rytm oddechu. Leżę. Ściskam w dłoni szorstki kamień. Woda w wędrówce za księżycem przychodzi i odchodzi.
Teraz oddala się, a słońce rozkłada moje ramiona na słonym piasku. Słyszę, jak wiatr przesypuje ziarna. Pochłania znaki na ziemi - podwójną spiralę, taneczne ślady stóp, lewej i prawej. Już odeszły. Codzienna piaskowa wietrzna tabula rasa.
Budzi mnie noc. Siedzę oparta o przechyloną sosnę. Patrzę w linię, która oddziela wodę od nieba. Na tafli hipnotyczne błyski. Wyłania się migotliwy kształt. To bliski nieznajomy przełamuje fale. Z oddali nawołują go śpiewne głosy syren. Szary obłok wpływa na księżyc. Gaśnie. Cichnie. Przyjdzie świt.
Wszystko się zmienia i nic. Woda ze źródła miesza się z solą. Obroty sfer i rytm serca. Luna nabrzmiewa, dopełnia.
Dalej traci jasność, aż do dna, tego cienkiego przejścia, cieńszego niż nić, niż wszystko.
Zanurzam się coraz głębiej.
Subskrybuj:
Komentarze do posta (Atom)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz