sobota, 31 grudnia 2011

drzewo cierpliwości

Dziewczynka wyrwała się ze snu. Nie mogła zawołać. Wielka ognista kula goniła ją i nie było nikogo na ratunek. Głos nie wydobył się z gardła. Otwarte usta bez krzyku.
To było zrujnowane miasteczko, zawsze to samo. Oczodoły okien szarzały na tle obdartych murów. Słońca nikt dawno tu nie widział. Ognista kula pędziła szybciej niż potrafią uciekać małe nogi. Strach.

Zawijała wstążkę na palec. A potem kosmyk, kiedy już dorosła do tego, żeby rozpuścić włosy.

Ognista kula parę dziesiątków lat później, blade wspomnienie. Głos teraz wiele potrafi, na strunach ciała gra dźwięki łagodne, raczej niskie. A wciąż jeszcze nie jest pełen. Jeszcze niedopowiedzenie.

Wróciła do ruin ze snu. Spotkać tamten strach. Dotknąć go. Kula czerwienieje, mieni się ogniem, porusza brzuch, rozpala. Płomienie mają tu coś do zrobienia. Te szare puste kamienice są martwe i trzeba dokończyć. Roznieca ogień, wypala wszystko do gołej ziemi. Grube warstwy pyłu unoszą się, dym, gęste kłęby zapominania. To trwa, i trwa, i trawi.

Potem pusto. Chodzi i nie wie, czego szukać. Nie potrafi stąd odejść. Może nie ma dokąd. Może nie ma więcej nic. Bose stopy czarne od sadzy. Ziemia! Przecież musi być ziemia. Rozgrzebuje rękami to, co ją przykrywa. Jest twarda i sucha, trudno uwierzyć w życie. Wiosna nie przychodzi od razu, na deszcz trzeba czekać, płynie jakiś czas, którego nikt tu nie zmierzy. Laura jest cierpliwa.

Tyle słońc, księżyców, deszczu, wiatru, wreszcie muśnięć palców. Zielony kiełek. Z nasiona, które przetrwało zagładę, tam głęboko. Wygrzebane albo odnalezione, a może przybyło tu samo, bo tak chciało.

Rośnie, wspina się. Jest takie nieśpieszne. I bardzo delikatne. Laura siedzi tuż obok. Nie odchodzi nigdzie. Bo gdzie miałaby odejść. Pierwszy listek. Potem pierwsze lato. Gałązki. Czysty śnieg. Parujący oddech. Przepływają pory ciepła i zimna, na przemian. Twardnieje. Sen już spokojniejszy. Ptaki wróciły. Drzewieje. Zielona istota z brązowym pniem. Coraz wyżej. Kwiat. I wtedy Kobieta ma odwagę szukać dalej, w ziemi, miejsc żywych. Zielone kiełki, trawy, przebijają szarą powłokę. Bycie.

Mija wiele lat. Drzewo stoi pośrodku polany. Rój brzęczy wśród traw. Daleko linia młodego lasu. Świergotanie. Drzewo jest wielkie. Jest otwarte. Laura mieszka w pniu. Z oddali słychać nawoływania ludzi, ktoś się śmieje. Tutaj jest sama. Czeka.

Zbliża się jesień i wtedy ona już wie, że pojawi się Mężczyzna i też będzie tu mieszkał. Chociaż znikąd nie przyjdzie. Laura śpiewa swoją pieśń.

czwartek, 29 grudnia 2011

u źródła

postawiłeś swój dom u źródła
przychodzą kobiety by zaczerpnąć wody
ukoić tęsknotę za nieznanym
piją i nie wiedzą

w półmroku pełga płomyk
małej latarni w oknie
poniżej stoi ławka
tu może spocząć podróżny
zanim wyruszy dalej

kobiety siadają i mówią do ciebie słowa
z tych słów tkasz kilim
ozdabia ścianę nad łóżkiem
w południe słońce go dotyka
wydobywa ruchome złote kształy
podnoszą głowę i odchodzą

kiedy droga pusta
patrzysz w stronę zieleni
karmionej życiem
od korzeni aż po czubki pąków

nie sięgasz po wodę
jedynie strzeżesz tego miejsca
które nazywają świętym

środa, 28 grudnia 2011

Laura i wiatr

Najpierw przeszła przez zimny strumień, a może to raczej strumień przeszedł przez nią. Wzdłuż zimnego nurtu, głową w stronę źródła, na płytkim piaszczystym dnie, obmywana rwącym potokiem, długo leżała. Woda czysta jak oddech, sięgający stóp.
Potem wyszła na brzeg, rozpaliła ogień, usiadła na ziemi i patrzyła w płomienie, które łapczywie obejmowały drewno. Iskry. Zapach dymu. Sama, bez słowa. Słońce opadało coraz niżej. Zobaczyła górującą ponad drzewami jasną skałę i wspięła się na nią. Stanęła mocno, spokojnie. Poczuła ciepło i wiatr na twarzy. Podniebny ruch powietrza uderzał w skórę. Włosy jak żagle. Patrzyła w kierunku zachodnim tak jakby nic tam nie było, a jednocześnie było wszystko. Niebo poczerwieniało. Wiatr nie ustawał. Ona w górze, nieruchomo, piękna.

poniedziałek, 26 grudnia 2011

pomiędzy

stała się światłość
i to było dobre
tak powiedział

nie dłońmi
choć wiele potrafią
ale świętą głośnią
dał świat

słowo to samo
co na początku
złożę tobie
kiedy tylko dopełnię ciszę
a oczy dobędą
pełen obraz

wyłania się
czekam
na domówienie

blask blisko

przy świątecznym stole
trzech mężczyzn w jednej linii
to początek żyjących

zapalam świeczkę dla zbłąkanych
w ciemności pradziadków mojego syna
jeden skończył w Auschwitz
drugi na wschodzie tak daleko
że nikt nigdy nie wiedział

tym światłem jedynie można rozproszyć
tęsknotę

[możesz]

wydaje ci się że jesteś lepsza
bo możesz mówić o otwartym sercu
i potrafisz się nie bać wydobyć nóż

a potem stoisz z tym nożem w ręku
owiana zimnym powietrzem
wpatrujesz się w mgłę
i nic
tylko na ostrzu
kropla narasta

mały kosmos

Obudził się dzień w jednym ze światów. Sny pozostają po stronie mroku, płyną pod skórą, w czerwieni. Niebo nabiera ciała księżycowego.
Laura patrzy na dłonie, odczytuje z nich ślady podróży. Zatacza kolejny krąg, w niezmiennym rytmie, wraca do znanych już miejsc, gdzie tyle jeszcze zostało do odkrycia. Wciera w ciało ciepłą ziemię.
Jaskinia zapada się głębiej, obejmuje całą kobietę, zabiera jej myśli. Bezpieczna ciemność, zasłona dla przebłysków nowego. Tego, co musi nauczyć się cierpliwości, bo teraz jest czas czekania.
Daleko, wysoko, u szczytu góry, cienka skorupa oddziela samo istnienie od ruchu. Tu cielista jama, tam gwiazdy rozpędzone.
A jedno przegląda się w drugim.

woda

Laura wspięła się na dach świata i siedzi oparta plecami o ciepły dymiący komin. Twarzą na zachód, którego teraz nie ma, bo jest noc. Wyobraża sobie słoneczną tarczę, pomarańczową i kuszącą. Lubi sobie wyobrażać.
We śnie przyszedł do niej Mężczyzna, który miał takie samo imię jak Tamten. Teraz trudno zasnąć. Dlaczego imię ma być ważniejsze? I którędy wejść do snu?
Miasto wydobywa z siebie dźwięki. Kiedy dobrze się wsłuchać, one gasną i wtedy nadciąga fala, uderza o brzeg, cofa się. Wydech.
Zmięta kartka wyjęta z kieszeni szeleści w dłoniach. Potargana na zgięciach mapa z drogą do skarbu. Linie, kreski, skreślenia i wszechobecny błękit tła. Nagły poryw wiatru zabiera kartkę w nieznaną podróż. Laura siedzi z pustymi rękami. Z ciemności wyłania się ocean, taki odległy.

ciało

Laura siedzi w fotelu zalanym słońcem, ma przymknięte oczy. Dziecko stoi obok na parapecie, ogląda świat, ma oczy otwarte. Krzyczy: mamo! zobacz jak ten konik wszedł na drugiego, ale to śmieszne, mamo widzisz? mama widzi.

Powiał wiatr, poruszyła się firanka, pachnie łąka, dziecko pobiegło dokądś boso.

Laura siedzi w fotelu, myśli o zwierzętach i ludziach. I chciałaby wiedzieć, kim jest teraz, kiedy jej dłonie są zaledwie pamięcią dotyku. Kiedy jej oddech sięga głęboko. Kiedy jej umysł wie, że wszystko jest święte.

żywioł (Woda)

Brzeg opada stromo. Wygląda jak przepaść, ale w dole jasny piasek i ocean. Cisza. Wysoko na trawiastej półce siedzi nieruchoma postać zwrócona twarzą w stronę wody, oddycha, patrzy. I więcej nie ma już nic. Tak trwa.
Z czasu wyłania się dźwięk, szum. W oddali ruch. To płynie wielkie cielsko wieloryba. Laura wie o tym, zanim jeszcze nadejdzie pierwszy brzask. Słońce wydobywa z ciemności znany już obraz. Nie od razu schodzi skalistą ścieżką. Potrzebuje wynurzyć się z zastygłej wszechogarniającej formy, w której fale przychodzą i odchodzą z taką lekkością, jakby nic nie znaczyły. Wstała. Stopy muskają trawę, wbijają się w kamienie, przesypują piasek, wreszcie spotykają wodę. Zagarnia ją. Ciało doświadcza bycia i dotknięcia. Odrywa stopy. Zanurza się. Długie włosy falują, rybi tułów miękko i rytmicznie przebija się naprzód. Już nie ma wewnątrz i zewnątrz, tam i tu. Jest ocean.
Słychać szum, wzmaga się, coraz bliżej. Rozpoznaje, że to wodospad. Ta myśl przywołuje ukłucie w sercu. Silny strumień bierze i to, i wszystko inne. Od głowy przez serce i brzuch, w dół, z łoskotem. Puść. Potem jeszcze drżenie nóg. Stopy mogą stać. Tak po prostu. Można ani płynąć, ani iść, ani chcieć, ani nie chcieć. Można być.
Laura jest. Jest też zatoka, ocean, jest mrowienie w łydkach. Iść. To jest miejsce, z którego można wyruszyć. Dokądkolwiek się zechce. Dokądkolwiek.

jaskinia (Ziemia)

Laura wybiera się w głąb ziemi. Szuka wejścia po północnej stronie góry. Gęste zarośla hamują ruchy, gałęzie wplatają się we włosy, w ramiona. Wokół ciemnieje. Nie słychać już ptaków, tylko nierówny oddech, jeszcze trzaśnie przygnieciony patyk. Stopy słyszą ciepły rytm. Księżyca nie ma. W końcu dłonie odnajdują krawędzie szczeliny. Ciało przechodzi na drugą stronę, ledwie się mieści, drapią je skały. Korytarz poszerza się, łagodnie wiedzie w dół. Wzrok poddaje się. Czas powoli przestaje wiedzieć kim jest. Odpadają nici, które łączyły z tym, co na powierzchni. Ręce robią się coraz lżejsze, płyną. Skaliste granice wyznaczają przestrzeń w rodzącym się tańcu. Palce spotykają włosy, brzuch, wreszcie zimną skałę. To co miękkie i to co twarde, zaistniało. Światło uwagi rozprasza mrok. Trzeba tu być, po prostu, w ruchu, bez końca. Kiedyś nadejdzie zmęczenie i samo dno ziemi przyjmie ciężar. Z daleka dobiega szmer podziemnej wody, kołysze.

Laura poznaje swoją matkę

Laura wcześnie zaczęła pytać. Ciocia Lusia kiedyś powiedziała, że zdecydowanie za wcześnie. To było wtedy, jak spytała babcię, ile bozia ma nóżek.

Wie już, że istnieją dobre i złe pytania, ale nigdy nie potrafi odróżnić, które są które.
Ale pyta. Lepiej na strychu, tak żeby nikt nie słyszał. Lubi to miejsce: te kurzowe płatki, fotel z jednym biegunem i wielka skrzynia, na której dobrze jest siedzieć.

Zobaczyła w telewizorze, jak pan mówił, skąd się biorą dzieci. To ją zaciekawiło. Skąd się biorą rodzice? Mama?

Laura ma jeszcze sny.
Trzeba wieczorem iść wcześnie do pokoju i żeby było cicho, najlepiej, jak księżyc jest taki duży i okrągły. Długo leży w łóżku, trzyma kulki i patrzy w sufit. On taki się robi coraz mniej biały, aż gaśnie. Kulki kulika w rękach, dzwonią tak cichutko, że nikt tego nie słyszy. Na końcu dźwięk dzwoneczków odchodzi i już Laura jest tam.

Mama. Idzie.

Idzie przez nieznajome miasto, ulicą w górę rzeki.

Przede mną szybkim krokiem, nerwowo stukając obcasami, kobieta z niebieską kokardą we włosach. Obok niej drepcze malutka dziewczynka z bliźniaczą kokardą.

Adoptuję to miasto, tę ulicę. Biorę jak swój skrót przez skwer, sklepik na rogu, krzak bzu oparty o pordzewiałą siatkę ogrodzenia. Oswajam małe szkolne boisko, gwarne teraz bardziej niż kiedykolwiek. Przyjmuję gorący podmuch wiatru, rudego pieska pod ławką, dobiegający z oddali dzwonek tramwaju, spojrzenia przechodniów, nawet te nieobecne. Utulam zapach skoszonej trawy, cukiernię z seledynowym tortem na wystawie.
Doganiam wzrokiem łydki podążające parę kroków przede mną i adoptuję tę kobietę, oswajam. Wybrałam tę właśnie parę niebieskich wstążek. Czuję już sprężysty chód, na ramieniu ciąży mi tamta torebka w liliowe paski. Wyjmuję lekko dłoń kobiety z dłoni dziecka i przejmuję te dłonie. Trzymam spoconą łapkę przedszkolaka, zerkam w prawo, uśmiechamy się do siebie w milczeniu. Wiem, że ona wie. Wyplatam z naszych włosów niebieskie kokardy i pozwalam włosom płynąć swobodnie. Wiatr porywa raz płowe, raz złociste. Adoptuję niewygodę otartej prawej pięty, szybkie kroki, teraz już w górę brukowanej uliczki, płotki przed domami i ten zielony, przed którym właśnie stoję, z metalową skrzynką na listy. Adoptuję skrzypienie furtki i radosne podskoki, w jakich Laura dobiega do drzwi wejściowych. Adoptuję schodki na werandę, zamek, który przy drugim obrocie lekko się zacina. Adoptuję ulgę, z jaką stopy dotykają desek podłogi naszego salonu.
- Babciu! Jesteeeśmy! – krzyczy Laura i podskakując na jednej nodze, biegnie przez salon, przez kuchnię, do zielonego pokoju.
Siadam na chwilę w fotelu.


Pamiętam, widziałam, to było jeszcze przed czterema świeczkami. Tuż przed czterema. Do dziś mam tę niebieską kokardę.

czwartek, 22 grudnia 2011

gdzie mam kobietę

Już dawno temu, wtedy dwu i pół letni syn zapytał, gdzie mam fiutka. Kiedy powiedziałam, że mam cipkę i nie mam fiutka, bo jestem kobietą, zapytał, gdzie mam kobietę.
Polubiłam to pytanie, na które wtedy odpowiedziałam uśmiechem.


Woda wlewa się do wanny i pachnie. Dotykam ciała, jakbym nigdy wcześniej tego nie robiła. Woda zmywa to, czego mi nie potrzeba. To ceremonia, uświęcenie.

...
Wchodzę do oceanu, bez żadnego okrycia i bez niczyjego spojrzenia. Woda wpływa w ciało. Jej dotyk nie jest dotykiem mężczyzny ani kobiety. Stopa naciska kamyk. Fale uderzają w skórę. Woda nie stara się wyróżnić żadnej części ciała. Nie ma tych, które lubi bardziej i tych, które podobają jej się mniej. Dotyka bez patrzenia, bez oceny, bez ustanku. Przypływ i odpływ, rozmiękczanie, sól szczypie ponad powierzchnią. Nie ma dziś księżyca, nie pamiętam, co się z nim dzieje. Chmury cicho się toczą po ciemnym niebie. W oddali coś błyska, coś czego jeszcze nie słychać, jak nasiona burzy.
Kładę się na plecach, włosy opadają do dna. Kołyszę się i czekam na deszcz.

przeprowadzka

dziś jestem Słońcem, na które tak długo czekałam
jestem szarym smutkiem, co zasłania niebo
jestem żywą tęsknotą, która była tobą,
a teraz jest czującym miejscem w ciele.
jestem blisko. tutaj.


22 grudnia 2011, dzień tuż po przesileniu. pierwsze Słońce, które zwycięży ciemność. początek. i tej nocy śni się tęsknota, która się wciela. dobra chwila, żeby zacząć pisać teraz tu. przeprowadzka.