poniedziałek, 26 grudnia 2011

Laura poznaje swoją matkę


Laura wcześnie zaczęła pytać. Ciocia Lusia kiedyś powiedziała, że zdecydowanie za wcześnie. To było wtedy, jak spytała babcię, ile bozia ma nóżek.

Wie już, że istnieją dobre i złe pytania, ale nigdy nie potrafi odróżnić, które są które.
Ale pyta. Lepiej na strychu, tak żeby nikt nie słyszał. Lubi to miejsce: te kurzowe płatki, fotel z jednym biegunem i wielka skrzynia, na której dobrze jest siedzieć.

Zobaczyła w telewizorze, jak pan mówił, skąd się biorą dzieci. To ją zaciekawiło. Skąd się biorą rodzice? Mama?

Laura ma jeszcze sny.
Trzeba wieczorem iść wcześnie do pokoju i żeby było cicho, najlepiej, jak księżyc jest taki duży i okrągły. Długo leży w łóżku, trzyma kulki i patrzy w sufit. On taki się robi coraz mniej biały, aż gaśnie. Kulki kulika w rękach, dzwonią tak cichutko, że nikt tego nie słyszy. Na końcu dźwięk dzwoneczków odchodzi i już Laura jest tam.

Mama. Idzie.

Idzie przez nieznajome miasto, ulicą w górę rzeki.

Przede mną szybkim krokiem, nerwowo stukając obcasami, kobieta z niebieską kokardą we włosach. Obok niej drepcze malutka dziewczynka z bliźniaczą kokardą.

Adoptuję to miasto, tę ulicę. Biorę jak swój skrót przez skwer, sklepik na rogu, krzak bzu oparty o pordzewiałą siatkę ogrodzenia. Oswajam małe szkolne boisko, gwarne teraz bardziej niż kiedykolwiek. Przyjmuję gorący podmuch wiatru, rudego pieska pod ławką, dobiegający z oddali dzwonek tramwaju, spojrzenia przechodniów, nawet te nieobecne. Utulam zapach skoszonej trawy, cukiernię z seledynowym tortem na wystawie.
Doganiam wzrokiem łydki podążające parę kroków przede mną i adoptuję tę kobietę, oswajam. Wybrałam tę właśnie parę niebieskich wstążek. Czuję już sprężysty chód, na ramieniu ciąży mi tamta torebka w liliowe paski. Wyjmuję lekko dłoń kobiety z dłoni dziecka i przejmuję te dłonie. Trzymam spoconą łapkę przedszkolaka, zerkam w prawo, uśmiechamy się do siebie w milczeniu. Wiem, że ona wie. Wyplatam z naszych włosów niebieskie kokardy i pozwalam włosom płynąć swobodnie. Wiatr porywa raz płowe, raz złociste. Adoptuję niewygodę otartej prawej pięty, szybkie kroki, teraz już w górę brukowanej uliczki, płotki przed domami i ten zielony, przed którym właśnie stoję, z metalową skrzynką na listy. Adoptuję skrzypienie furtki i radosne podskoki, w jakich Laura dobiega do drzwi wejściowych. Adoptuję schodki na werandę, zamek, który przy drugim obrocie lekko się zacina. Adoptuję ulgę, z jaką stopy dotykają desek podłogi naszego salonu.
- Babciu! Jesteeeśmy! – krzyczy Laura i podskakując na jednej nodze, biegnie przez salon, przez kuchnię, do zielonego pokoju.
Siadam na chwilę w fotelu.


Pamiętam, widziałam, to było jeszcze przed czterema świeczkami. Tuż przed czterema. Do dziś mam tę niebieską kokardę.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz