Na wzgórzu wiał wiatr, tak silny, że niósł z bardzo daleka dźwięk nieznanych dzwonów.
Chłopiec podniósł głowę i popatrzył prosto w Słońce. W jednej chwili pod spojrzeniem dziecięcych oczu, Słońce pękło na dwa. Potężny grzmot rozdarł niebo i tak trwał. Długo żadna z żywych istot nie widziała, co się stało. Długo nikt nie widział nic. Ten hałas ogłuszył i obezwładnił wszystkie stworzenia. Nie wiadomo, ile minęło czasu, nim Chłopiec przebudził się z odrętwienia, wyszeptał: "mamo, coś strasznego mi się śniło". Ale mamy tu nie było. Leżał na trawie blisko drzewa. Spojrzał nieśmiało w niebo. Czyli to nie był sen.
Skądś znał to drzewo, a jednocześnie nie znał go całkiem. Wszystko było inne niż dotąd. Inne niebo, inne drzewo i ta cisza wokół. Wstał i ruszył w stronę domu. Im dłużej szedł, tym bardziej się od niego oddalał. Był zmęczony, głodny, chciało mu się pić i płakać. Ale łzy nie płynęły. Susza. Dwa słońca na bladym niebie jaśniały z dwóch stron. Wcześniej znajdował kierunek tak jak nauczył go dziadek. Zwykle szedł za słońcem albo z jego promieniami w plecy. Albo miał je po prawej, kiedy była pora obiadu i wracał z lasu. Teraz dwie mniejsze kule światła stwarzały świat od nowa.
Usiadł na chwilę na omszałym kamieniu. Położył dłonie jedną na drugiej, obie na sercu i czekał. Zawsze, kiedy prosił, przychodził do niego anioł. Teraz też przyszedł, jasny jak nigdy. Stanął obok, dotknął chłopięcych pleców z czułością, jaką obdarowują tylko anioły.
Chłopiec spytał: "co ja takiego zrobiłem?" Anioł uśmiechnął się i odpowiedział milcząco w jezyku aniołów. Języku, który znają dzieci. Jasnym i ciepłym jak najcieplejszy wiatr wiejący od spokojnego morza.
"Coś ci opowiem. Już czas, żebym ci opowiedział". I anioł odsłania chłopcu z wysoka świat, w którym brzemienna kobieta jedzie na osiołku, prowadzonym przez długowłosego mężczyznę. Zmęczeni szukają dla siebie domu, żeby odpocząć. Żeby przyjąć dar życia. Nie znajdują gościnnego miejsca wśród ludzi, docierają do opuszczonej stajenki. Tam Maria, bo tak ma na imię ta kobieta, rodzi bliźnięta. Józef, jej ukochany mąż, nadaje im imiona - chłopiec nazywa się Jezus, dziewczynka - Hoszana. Nad miejscem, w którym zaczęło się życie tych dwojga, nieziemsko jaśnieje gwiazda, przywołując wędrowców z daleka. Przybywają, żeby złożyć pokłon tym, które przyszły na świat. Dwojgu boskich istot.
Matka tuli chłopca i dziewczynkę z miłością. Józef chroni ich wszystkich przed światem, który nie widzi tego, co niewidzialne dla oczu. Matka wie, że przyjdzie odpowiedni czas, kiedy jej dzieci objawią swą prawdę. Widzi chłopca, na wzgórzu, samotnego wśród tłumów. I widzi dziewczynkę, przez wiele żywotów skrywającą światło swojego serca.
Józef dokłada do ognia, spokojny strażnik czasu, który jeszcze nie nadszedł.
...
Znowu siedzą na tamtym kamieniu. Chłopiec uważnie słucha anioła. Gdyby używali słów, nie mogliby się porozumieć. Ale anioły potrafią mówić jaśniej niż pozwala na to ludzki język.
Anioł wstaje, sięga wysoko, do samego nieba. Kładzie jedną dłoń na jednym słońcu, drugą dłoń na drugim, a potem spokojnym ruchem składa obie dłonie. Słońce spotyka samo siebie. Rozbłyska. Błękit błękitnieje. Chłopiec oddycha z ulgą i niedowierzaniem. Słyszy śpiew ptaka. Przez zmrużone oczy patrzy w jasną kulę. Tylko chwilę, dłużej nie sposób utrzymać wzroku, to boli. Widzi rysę, ślad pęknięcia.
Anioł z największą lekkością kładzie dłoń na głowie Chłopca, drugą na jego sercu. Chłopiec czuje i rozpoznaje tę rysę, która przechodzi przez wszystko. Przez dłoń anioła. Przez chłopięce serce. Przez kamień, na którym siedzi.
Zapada cisza. Chłopiec otwiera oczy. Widzi oczy matki. Tuż obok obraz na ścianie, znajomy od zawsze. Mówi: "mamo, jaki ja miałem dziwny sen". Patrzy jeszcze raz w jej uśmiechniętą twarz i zauważa tę samą rysę, to samo pęknięcie, na jasnym czole.